Max Verstappen nie znał Julesa Bianchiego, ale zadebiutował w Formule 1 podczas weekendu, który był dla Francuza ostatnim wyścigiem życia. Holender z rozmowie z holenderskim Ziggo Sports przyznał, że nikt nie rozmawia o śmierci i konieczna jest akceptacja ryzyka, która jest wpisana w sporty motorowe.
W 2014 roku Verstappen zadebiutował podczas weekendu Grand Prix. Poprowadził wówczas podczas pierwszej sesji treningowej samochód Toro Rosso, mając zaledwie 17 lat. Jego wyczyn został jednak przyćmiony tragedię niedzielnego wyścigu, w którym to Bianchi uderzył w dźwig i odniósł obrażenia, które doprowadziły do jego śmierci dziewięć miesięcy później.
Holender doskonale pamięta wydarzenia z tego dnia: „To było słodkogorzkie. Nie znałem go. Kiedy się zjawiłem, on już był kierowcą Formuły 1. To było tragiczne. Od razu było wiadomo, że coś jest nie tak, bo po wypadku w ogóle się nie ruszał. To straszne, ale zawsze jest ryzyko”
.
Holender przyznał również, że osobiście był świadkiem śmierci na torze: „W przeszłości byłem świadkiem śmierci na torze. W 2009 roku, na wyścigu kartingowym widziałem, jak kogoś reanimują – wiedziałem, że było źle. Kilka godzin później otrzymaliśmy potwierdzenie. To nic przyjemnego, ale trzeba zostawić to za sobą. W tym sporcie nie można się bać, bo wtedy nie można dać z siebie wszystkiego. Dlatego w wyścigach nikt nie rozmawia o śmierci”
.
Źródło: ltmsport.com
Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.