Największy spektakl w wyścigach – zapowiedź Indianapolis 500

500 mil, 200 okrążeń, 800 zakrętów, 33 kierowców, jeden zwycięzca – to liczby jednoznacznie kojarzone z wyścigiem Indianapolis 500. Tegoroczna edycja wielkiego spektaklu spotyka się z nadspodziewanie dużym zainteresowaniem ze strony europejskiej widowni.

#AlonsoRunsIndy

Popularność tegorocznego wyścigu wzięła się z niecodziennego wydarzenia – dwukrotny mistrz świata F1 Fernando Alonso zdecydował się porzucić start w Grand Prix Monako, by wziąć udział w Indianapolis 500. Hiszpan zyskał w tym wsparcie McLarena i szybko zaczął być postrzegany jako kierowca, który pomimo braku doświadczenia w wyścigach owalnych, musi być traktowany poważnie.

Alonso jest faworytem wielu bukmacherów, co można zrozumieć, skoro ubiegłoroczny wyścig wygrał debiutant, który porzucił F1 na rzecz IndyCar. Nie ulega wątpliwości, że Alonso jest szybki – zakwalifikował się w środku drugiego rzędu. Postawienie na niego pieniędzy byłoby jednak większym ryzykiem niż na punkty McLarena w Monako.

Rossi chce powtórzyć sukces Castronevesa

Sposób, w jaki Alexander Rossi wygrał ubiegłoroczny wyścig poprzez drastyczne oszczędzanie paliwa utarł u wielu przekonanie, że Amerykanin odniósł przypadkowy sukces i nie należy go traktować jako faworyta w przyszłości.

Jaka była odpowiedź Rossiego? Szybkość – kierowca Andretti Autosport pokazuje klasę od początku sezonu, nawet jeśli wyniki nie zawsze to przedstawiają (np. jechał po podium w Long Beach, gdy stracił silnik). Zakwalifikował się on po zewnętrznej w pierwszej linii i ma realną szansę na powtórzenie tego, co dotąd jako jedyny zrobił Hélio Castroneves – wygrać w swoim debiucie oraz w kolejnym roku.

Honda jest szybka…

Rossi, Alonso, oraz zdobywca pole position Scott Dixon jadą w samochodach napędzanych przez silniki Hondy. Japoński producent wywalczył dublet w ubiegłorocznym wyścigu i od początku roku był typowany na faworyta.

Kierowcy Hondy całkowicie zdominowali też kwalifikacje – zajęli aż czternaście z pierwszych siedemnastu pozycji i można by myśleć, że tylko kataklizm jest w stanie przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Chevroleta. Taki scenariusz nie jest jednak tak nieprawdopodobny…

…ale traci mnóstwo silników

Honda zyskała sobie dużo sympatii ze względu na zwycięstwa w pierwszych dwóch wyścigach sezonu – w końcu przez miesiąc jej zespoły wyrównały osiągnięcia całego poprzedniego sezonu. Problem w tym, że wzrost konkurencyjności odbył się kosztem dojeżdżania do mety.

W sezonie 2017 Honda zdążyła zaliczyć już 17 awarii swoich jednostek napędowych, z czego siedem miało miejsce tylko podczas majowych aktywności na Indianapolis Motor Speedway. Dla porównania, z obozu Chevroleta nie doniesiono o ani jednej majowej awarii.

Co więcej, Honda Performance Development (amerykański oddział wyścigowy Hondy, odpowiedzialny za przygotowywanie silników IndyCar) nie potrafi znaleźć rozwiązania ostatnich awarii i twierdzi, że nie wynikają one z bardziej agresywnego tuningu względem poprzednich lat.

Przepisy serii precyzują, że zmiany w homologacji silników mogą odbywać się co dwa lata i nie było to możliwe podczas minionej przerwy zimowej. Wszelkie zyski mogły zostać osiągnięte jedynie poprzez zmniejszenie tolerancji produkcyjnych czy bardziej agresywną pracę jednostek, bo nie jest synonimem niezawodności. Nie pomaga również, gdy problemu nie da się jednoznacznie zdiagnozować – niektóre przypuszczenia mówią o tym, że powstał on już na etapie odlewania komponentów.

Szansa dla Chevroleta?

Zapytany o to, w czym doszukuje się szansy na pokonanie Hond, Juan Pablo Montoya odpowiedział jednym słowem – niezawodność. Niektórych ekip tegoroczne problemy jednak dotąd nie dotknęły – do tej grupy zalicza się Chip Ganassi Racing, których główny kierowca Scott Dixon jest postrzegany za jednego z najlepszych kierowców w historii serii oraz tego, który potrafi jechać szybko przy minimalnym obciążeniu sprzętu.

Jeśli mowa o Chevrolecie – przy zaskakująco słabej dyspozycji czołowego zespołu Team Penske, w świetle reflektorów znów znalazł się dwukrotny zdobywca pole position Ed Carpenter. Amerykanin sprawił niemałą niespodziankę, kwalifikując się w środku pierwszego rzędu. Gdy jednak dokonywał tego wcześniej w 2013 i 2014 roku, szczęście się go nie trzymało – za pierwszym razem dojechał do mety dziesiąty, a kolejnego wyścigu nie ukończył. Jeśli ktoś chce się odkuć za dotychczasowe przeciwności, Carpenter z pewnością jest wpisany wysoko na tej liście.

A co z Team Penske? Najlepszy zespół w historii tego wyścigu wydawał się być zupełnie zagubiony – tylko Will Power wszedł do pierwszej dziewiątki w kwalifikacjach, a słaby wynik Simona Pagenauda oznaczał dla niego utratę prowadzenia w klasyfikacji generalnej. Trzykrotny zwycięzca Hélio Castroneves pałał jednak entuzjazmem po ostatnim treningu, mówiąc że zespół ma dobre ustawienia na wyścig.

O ile to prawda, a kierowcy Penske unikną problemów na starcie, wciąż mają duże szanse na zwycięstwo – dwa ostatnie wyścigi padły bowiem łupem zawodników, którzy przynajmniej przez chwilę zajmowali ostatnią pozycję.

Na kogo uważać?

Ryan Hunter-Reay – zwycięzca z 2014 roku miał w ostatnich latach sporo pecha, wliczając w to ubiegłoroczny Indy 500, kiedy kolizja z własnym zespołowym kolegą wyeliminowała go z walki o zwycięstwo. Były mistrz serii był szybki przez cały miesiąc i gdyby nie skrócone z uwagi na deszcz kwalifikacje, startowałby z jednej z czołowych pozycji.

Gdzie oglądać?

Wyścigi IndyCar ostatni raz były widziane w polskojęzycznej telewizji w 2012 roku i mimo debiutu Fernando Alonso żaden z nadawców nie skusił się na nabycie praw. Pozostawia to polskich fanów z tylko jedną możliwością oglądania na żywo – płatny streaming na platformie ESPN Player.

Dla tych, którzy nie chcą płacić, przewidziana jest transmisja radiowa na stronie IndyCar. Około tydzień po wyścigu na kanale YouTube serii zostanie także opublikowana pełna retransmisja.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze