Władze IndyCar powoli wycofują się z szeroko krytykowanej decyzji o skróceniu kalendarza do pięciu miesięcy, jak to miało miejsce w tym roku.
Zakończenie serii pod koniec lata jest wynikiem badań przeprowadzonych dla IndyCar, z których wynika że konkurowanie z terminem rozgrywek amerykańskiego futbolu będzie równoznaczne z porażką i zakończy się drastycznym spadkiem ilości widzów przed telewizorami.
Miały to zrekompensować zagraniczne wyścigi na początku sezonu. Planowane starty w Dubaju, czy Brazylii nie doszły jednak do skutku.
Nadmierne sprasowanie sezonu, jak ma to miejsce w tym roku – rozpoczął się on pod koniec marca w St. Petersburgu, a zakończy w Sonomie pod koniec sierpnia – stwarza problemy zespołom, których personel musi pracować niemal bez przerwy, by przygotować samochody na 16 wyścigów, a także dla sponsorów, którzy coraz głośniej wyrażają niezadowolenie z inwestycji, jaką jest reklama przez pół roku.
„Nie spodziewamy się mieć w przyszłym roku pięciomiesięcznego kalendarza, nie mieliśmy nigdy takiego celu”
– powiedział szef serii Mark Miles. „Nie chodziło o to, żeby sezon był krótszy, ale by przesunąć kalendarz we wcześniejszą fazę roku i wykorzystać korzystniejsze miejsce w ramówce telewizyjnej”.
Wiadomo już, że w przyszłym roku IndyCar po raz pierwszy pojawi się na ulicach Bostonu w pierwszy weekend września. Nie wiadomo jeszcze, czy oznacza to przesunięcie finału jedynie o tydzień.
„To, kiedy się skończy kolejny sezon będzie zależeć bezpośrednio od momentu jego rozpoczęcia”
– powiedział Miles. „Sezon nie będzie się odbywać tylko przez pięć miesięcy”
.
„Kiedy ogłosiliśmy [wyścig w Bostonie], jasno stwierdziliśmy, że nie podjęliśmy jeszcze decyzji, czy będzie to finał sezonu i na tę chwilę wątpię, by tak było, ale to będzie zależeć od tego, jak będzie wyglądać cały kalendarz i jakie będziemy mieli możliwości”
.
Źródło: autosport.com