Charyzmatyczny fighter - wspomnienie o Eddiem Jordanie

Wieść o śmierci Eddiego Jordana zszokowała świat Formuły 1. Było wiadomo, że Jordan poważnie choruje, ale był to człowiek, który zawsze z uśmiechem potrafił wyjść nawet z największych tarapatów.  

Eddie Jordan był ostatnio znany kibicom głównie jako komentator. Jego nieco zabawny i kontrowersyjny image może przysłonić co niektórym, z kim mamy do czynienia. To niezwykle ważna postać i symbol pewnej epoki w historii Formuły 1.

W 1991 roku było znacznie łatwiej dostać się do F1, niż dzisiaj. W latach 1985-1995 w F1 zadebiutowało aż 18 zespołów. Większość z nich bardzo szybko odeszło w zapomnienie, a prawdziwy sukces odniósł tylko jeden.

W latach dziewięćdziesiątych w F1, podobnie jak dziś, niepodzielnie rządziły cztery teamy. Wtedy były to McLaren, Williams, Ferrari i Benetton. W latach 1988-1997, Z wyjątkiem chaotycznego GP Monako w 1996 roku, tylko kierowcy z tych czterech zespołów wygrywali wyścigi.

Tę dominację przerwał Jordan. W latach 1998-1999 wygrywając trzy wyścigi. W sezonie 1999 Heinz-Harald Frentzen zdobył czwarte miejsce w klasyfikacji kierowców, jeszcze w drugiej części sezonu będąc jednym z kandydatów do tytułu. To tak jakby w obecnym sezonie o mistrzostwo bił się Carlos Sainz w Williamsie.

Sukcesy Jordana były efektem dekady z jednej strony ciężkiej pracy, a z drugiej ciągłego kombinowania i walki o przetrwanie. Nikt tak jak Eddie Jordan nie umiał walczyć o utrzymanie się na powierzchni, znajdować w ostatniej chwili sponsorów, czy dostawców silników.

Był charyzmatyczny, czasem nieznośny, ale kochał Formułę 1 i rozumiał ducha tego sportu, jak mało kto. Dlatego jego zespół przyciągał talenty. Kierowców, inżynierów, mechaników. Jeden z nich, już w czasach gdy zespół nazywał się Racing Point, zapytany o dziedzictwo Jordana odpowiedział krótko: „Zrań mnie, a będę krwawił na żółto”, nawiązując do żółtych barw Jordana.

Te barwy uosabiały etos najbardziej ikonicznego zespołu środka stawki, któremu brak szans na ostateczne zwycięstwo nigdy nie przeszkadzał walczyć o każdą okazję do zdobycia punktów. Ten etos przetrwał w teamie jeszcze długo po tym jak Eddie Jordan go sprzedał. Był ciągle obecny, gdy Sergio Perez wygrywał GP Sakhiru w przemalowanej na różowo kopii zeszłorocznego Mercedesa.

Historia Jordana w Formule 1 jest pełna niezapomnianych momentów. Już w pierwszym sezonie 1991 Jordan z miejsca stał się rozpoznawalny dzięki doskonałemu i pięknemu modelowi 191, do którego w ostatniej chwili wepchnięto silnik Forda i znaleziono sponsora, który dał mu wyróżniające się zielone barwy. Ten samochód przeszedł do legendy jako ten, w którym debiutował Michael Schumacher.

Zespół przez cały sezon operował na krawędzi bankructwa i Jordan zatrudnił młodego Niemca ze względu na pieniądze jego sponsorów. Koniec sezonu był tryumfem, zespół ukończył go na piątym miejscu, w Spa walcząc nawet o zwycięstwo, a na Węgrzech zdobywając najszybsze okrążenie.

Jednak Schumacher odszedł już po pierwszym wyścigu, gdy Bernie Ecclestone pomógł zorganizować jego błyskawiczne przejście do Benettona. Jordan znał swoje miejsce, walczył jednak zacięcie o jak najwyższą rekompensatę finansową. Jordan i Ecclestone mieli bardzo dobre relacje. Bernie wiedział, że to właśnie ludzie pełni pasji i energii jak Jordan są sercem Formuły 1 i ciągną ją do przodu.   

Po utracie Schumachera i silników Forda, przyszły trudne lata, ale w sezonie 1994 Jordan znów był konkurencyjny, dzięki Rubensowi Barrichello zdobywając pierwsze podium i pierwsze pole position. Bez dużych sponsorów, bez dużego budżetu, z silnikiem Harta, mimo to walcząc z najlepszymi.

Eddie Jordan umiał być konkurencyjny, a pomagali w tym młodzi kierowcy, którzy później odchodzili do zamożniejszych zespołów, ale pierwsze sukcesy odnosili właśnie w Jordanie. Jak Giancarlo Fisichella i Ralf Schumacher, którzy w doskonałym modelu 197 z wymalowanym na dziobie wizerunkiem węża regularnie walczyli o podia.

Jordan umiał znaleźć talenty i udowadniał to już gdy jego zespół ścigał się w Formule 3 i Formule 3000. Wielu kierowców, którzy jeździli dla niego w latach osiemdziesiątych, potem wracało do jego zespołu już w Formule 1.

Wśród nich byli Damon Hill i Heinz-Harald Frentzen. Gdy pod koniec dekady przychodzili do Jordana z Williamsa, by dać mu w końcu pierwsze zwycięstwa, było to ukoronowanie wielu lat ciężkiej pracy i potwierdzenie reputacji, jaką zyskał Jordan w padoku.

Funkcjonowanie na wariackich papierach i mimo to uzyskiwanie doskonałych rezultatów, to był wyścigowy etos tamtych czasów, który uosabiał pełen energii Eddie Jordan. Jednak w dwudziestym pierwszym wieku prywatne zespoły zostały zepchnięte w cień przez wielkie korporacyjne machiny, odnoszące sukcesy przy pomocy pieniędzy, których Jordan nigdy nie oglądał.

Ostatnim tryumfem Jordana w F1 było zwycięstwo Fisichelli w deszczowym Grand Prix Brazylii 2003. Zespół postawił na ryzykowną strategię i wygrał na tym. Samochodem, który był już wtedy jednym z najgorszych w stawce, a chwilę po zakończeniu wyścigu stanął w płomieniach. Takie niesamowite historie już się w Formule 1 nie zdarzają, bo nie ma już w niej Eddiego Jordana.

Warto szukać w internecie wpomnień o nim. Gwarantuję, że będą to barwne historie. O człowieku pełnym energii, charyzmy i szczególnego wdzięku. Pozostał takim do końca jako biznesmen i komentator. Nie stroniący od zdecydowanych opinii i często pierwszy, który był w stanie przewidzieć ważne wydarzenia w świecie Formuły 1. Zawsze warto było słuchać Eddiego Jordana, bo to on pierwszy przewidział przejście Lewisa Hamiltona do Mercedesa, czy powrót Michaela Schumachera do F1.

Nawet gdy był chory, nie narzekał, tylko pokazywał się jako pełen energii człowiek, zdeterminowany by walczyć. Który przyjmuje kolejne ciosy i z uśmiechem idzie dalej, nigdy się nie poddając. Taki był Eddie Jordan, gdy pokonywał silniejszych konkurentów na torze i taki pozostał do końca. Formuła 1 traci wielką postać. Będzie go brakowało.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze