Czy Sainzowi grozi status kierowcy numer dwa?

Carlos Sainz Jr w zeszłym sezonie pokonał Charlesa Leclerca w klasyfikacji punktowej. W tym roku jednak zawodzi, a Leclerc walczy z Maxem Verstappenem o mistrzostwo. Czy Ferrari, by pomóc Leclercowi, może narzucić Sainzowi status kierowcy numer dwa?

Jest za wcześnie na polecenia zespołowe, to oficjalne stanowisko Ferrari. Rzeczywiście mamy dopiero początek długiego sezonu. Odbyły się dopiero cztery z planowanych dwudziestu trzech wyścigów. To wydaje się bardzo wcześnie na skazanie kogokolwiek na los kierowcy numer dwa. Z drugiej strony te cztery wyścigi wystarczyły, by Charles Leclerc stał się faworytem do tytułu, a Carlos Sainz Jr już teraz ma do niego sporą stratę. Czy przewaga Leclerca odzwierciedla faktyczny układ sił w Ferrari, czy jest tylko efektem zbiegu okoliczności?

Co się dzieje z Sainzem?

Po tym jak Sainz w zeszłym roku pokonał Leclerca w klasyfikacji punktowej, niektórzy zastanawiali się czy w tym roku, przy zupełnie nowym samochodzie i już zadomowiony w zespole, nie okaże się od niego szybszy. Co prawda jego zeszłoroczne osiągnięcia, gdy się im przyjrzeć dokładnie, nie wyglądają już tak imponująco na tle Leclerca, ale w końcu to klasyfikacja punktowa ostatecznie się liczy.

W tym roku jednak sezon zaczął się dla Carlosa bardzo źle. Po tym jak, nieco szczęśliwie, udało mu się zdobyć drugie miejsce w Bahrajnie, a potem w Arabii Saudyjskiej kolejne podium, wyniki nie wyglądały źle. Jednak sam Sainz przyznawał, że traci do Leclerca więcej niż w zeszłym sezonie, co było zresztą widać gołym okiem. W Australii przyszedł czas kiedy Carlos musiał koniecznie pokazać, że jest gotowy włączyć się do walki o mistrzostwo i właśnie wtedy przyszedł fatalny występ. Pechowe kwalifikacje oznaczały dziewiąte miejsce na starcie, po którym nastąpił fatalny start i odpadnięcie z wyścigu już po dwóch okrążeniach. Na Imoli nie było lepiej. Po wypadnięciu w kwalifikacjach i dobrym występie w sprincie, Sainz pechowo stał się ofiarą błędu Daniela Ricciardo, już w pierwszym zakręcie.

Na tym tle Leclerc był bezbłędny w pierwszych trzech wyścigach i w każdy weekend konsekwentnie poprawiał się, a w wyścigach doskonale radził sobie pod presją walki z Maxem Verstappenem. Grand Prix Australii, gdzie prowadził od startu z pole position do mety i dodatkowo zgarnął punkt za najszybsze okrążenie było jego popisem. Na Imoli on również popełnił w końcu błąd, co dla Sainza może okazać się niekoniecznie dobrą wiadomością, ale o tym za chwilę.

Niewątpliwie Sainza stać na więcej, ale na tym etapie nie chodzi o potencjał, tylko o przełożenie na wyniki. To właśnie w momentach największej próby najlepsi zawodnicy wykrzesują z siebie dodatkową moc, a inni zawodzą. To odróżnia mistrzów od tych, którzy mistrzami nigdy nie będą. Wielu świetnie zapowiadających się zawodników skończyło w tej drugiej kategorii i to właśnie grozi teraz Sainzowi.

Argumenty za poleceniami zespołowymi

Ferrari w dawnych czasach pozwalało zawodnikom na walkę. Prowadziło to do czasem problematycznych sytuacji. Od czasów Michaela Schumachera, z wyjątkiem krótkiego momentu, gdy w zespole jeździli razem Felipe Massa i Kimi Räikkönen normą jest, że Ferrari ma kierowcę numer jeden. Przy czym do kategorii de facto kierowcy numer dwa byli degradowani nawet mistrzowie świata, tacy jak Räikkönen, czy Sebastian Vettel, pod koniec swojej przygody z Ferrari. Oczywiście Vettel nigdy oficjalnie nie został tak określony, ale kiedy okazało się, że Leclerc jest od niego szybszy i bardziej przyszłościowy, Seb natychmiast stał się dla teamu mniej ważny niż jego nowa gwiazda. Bardzo możliwe, że Michael Schumacher zakończył karierę w Ferrari obawiając się podobnej sytuacji z Kimim Räikkönenem.

Niezależnie od tego, czy Sainz jest w stanie jechać szybciej, problemem pozostaje sama sytuacja w klasyfikacji punktowej. Skoro Max Verstappen twierdził już w pewnym momencie, że przy jego stracie punktowej, nie ma powodu spodziewać się mistrzostwa, to samo może powiedzieć Sainz. Verstappen może przynajmniej liczyć na to, że Red Bull wyprzedzi Ferrari w drugiej części sezonu. Sainz przewagi sprzętu nad Leclerkiem mieć nie będzie.

Gdy spojrzymy na historię najsłynniejszych poleceń zespołowych w historii Ferrari, zobaczymy, że były uzasadnione w ten sam sposób, jak polecenie zespołowe każące pomóc Leclercowi w walce o mistrzostwo byłoby uzasadnione teraz. W niesławnym Grand Prix Austrii 2002, kiedy Rubensa Barrichello zmuszono do oddania zwycięstwa Michaelowi Schumacherowi tuż przed metą, można powiedzieć, że było uzasadnione mniej. Przewaga Ferrari w tamtym sezonie była wyraźniejsza niż ma to miejsce teraz. Błąd Leclerca w Imoli i podwójne zwycięstwo Red Bulla, powinny uświadomić wszystkim w Ferrari, że nie ma co nastawiać się na dominację, a raczej na twardą walkę do końca. W walce tej Leclerc potrzebuje wsparcia całego zespołu. Im mniejsza przewaga Leclerca nad Verstappenem, tym większe prawdopodobieństwo, że zespół nie będzie pozwalał Sainzowi odbierać mu punktów. W tym nieudany wyścig Leclerca na Imoli może spowodować, że Ferrari szybciej zdecyduje się na polecenia zespołowe.

Wydaje się, że Sainz zastąpił Vettela w Ferrari nie po to, żeby być konkurencją dla Leclerca, ale po to, by być dla niego wygodniejszym partnerem. Carlos nie wygrał jeszcze wyścigu, a komuś takiemu łatwiej zaakceptować bycie w cieniu innego zawodnika niż czterokrotnemu mistrzowi świata.

Oczywiście Carlos mógłby odmienić swój los świetnymi występami. Leclerc też przychodził do Ferrari, by być numerem dwa dla utytułowanego lidera zespołu, podobnie jak kiedyś Lewis Hamilton w McLarenie. Ale obaj odmienili swój los, pokazując natychmiast jak są dobrzy. Sainz pokazał to w zeszłym sezonie, ale nie w tym. A to właśnie mistrzowski sezon się liczy.  

W sezonie 1991 Ricardo Patrese dotrzymywał kroku Nigelowi Mansellowi, ale rok później, w mistrzowskim sezonie Mansella, został przez niego kompletnie zniszczony. David Coulthard skończył sezon 1997 przed Miką Hakkinenem, ale w następnych dwóch sezonach był tłem w walce Hakkinena z Schumacherem.

Sainz już w Bahrajnie przyznał, że ma problemy i w tego rocznym samochodzie jego strata do Leclerca jest większa niż kiedykolwiek wcześniej. Patrząc na historię Formuły 1 trudno znaleźć jakikolwiek przykład, żeby kierowca, który zaczął sezon tak doskonale jak Leclerc, został potem wyprzedzony przez zespołowego partnera, który sezon zaczął słabo. Nawet dwukrotny mistrz świata Mika Hakkinen, kiedy w 2001 roku fatalnie zaczął sezon, skończył go daleko za zespołowym partnerem Davidem Coulthardem, od którego był szybszy, co wcześniej udowodnił wiele razy. Po słabym początku sezonu po prostu trudno się podnieść. Dlatego szanse Sainza na mistrzostwo spadły bardzo szybko niemal do zera i w Ferrari o tym wiedzą. Dlaczego więc narażać Leclerca na utratę punktów kosztem Sainza.

Argumenty przeciw

Pamiętać trzeba jednak, że odbyły się dotąd jedynie cztery wyścigi. Wciąż możliwe jest na przykład, że jakieś pechowe zdarzenia mogą spotkać także Leclerca.

Fani Sainza znajda dużo powodów, by go usprawiedliwiać. W Melbourne, do momentu gdy czerwona flaga pechowo przerwała jego okrążenie w Q3, wyglądał bardzo konkurencyjnie, będąc nawet w Q2 szybszy od Leclerca. Jednak od tego momentu wszystko poszło nie tak. Sainz najpierw, z powodu problemów w boksie, mógł przejechać tylko jedno kółko przed okrążeniem kwalifikacyjnym. Nie dogrzał opon i był zaledwie dziewiąty. W wyścigu na twardych oponach słabo wystartował, z powodu złych ustawień na nowej rezerwowej kierownicy, wymienionej przed startem. To nie była jego wina, ale potem chcąc szybko nadrobić straty, nie opanował nerwów i zamiast czekać aż opony i taktyka dadzą mu przewagę, już na drugim okrążeniu przeszacował możliwości samochodu i zakopał się  w żwirze. W Imoli, gdyby nie Daniel Ricciardo, Sainz miałby szansę na podium, ale czy by ją wykorzystał, tego nie mieliśmy szansy się dowiedzieć. Pamiętać trzeba, że wszystkie problemy podczas, bardzo ważnego dla Ferrari weekendu na Imoli, zaczęły się od błędu Sainza w kwalifikacjach.

Tak naprawdę można powiedzieć, że mamy do czynienia z dwoma pechowymi weekendami, które w przekroju całego sezonu mogą okazać się wyjątkiem, a poza tym Sainz jest blisko Leclerca. To jednak zaklinanie rzeczywistości. Żeby Sainz mógł walczyć o mistrzostwo, musi być od Leclerca regularnie szybszy, w co już raczej nikt nie wierzy.

Jednak mimo tego Sainz ma powody, by, przynajmniej na razie, liczyć na brak zespołowych poleceń. Nie wszyscy się z tym zgodzą, ale tytuły to nie wszystko. Ważny jest też wizerunek. Ferrari akurat dobrze o tym wie, ponieważ Austria 2002 była dla zespołu wizerunkową katastrofą. Ten niesławny wyścig odebrał kibicom nadzieję na ciekawy sezon i był fatalny dla wizerunku całej F1, Ferrari i samego Schumachera. Biorąc pod uwagę fakt, że Ferrari dominowało w tamtym sezonie jak nigdy wcześniej, dodatkowe dwa punkty w klasyfikacji, jakie Schumi zyskał dzięki wygraniu tego wyścigu, naprawdę nie były warte tej kontrowersji. 

Polecenia zespołowe w pierwszej części sezonu mogą się zemścić też w inny sposób. Eddiemu Irvine’owi zakazano wyprzedzania Schumachera w Grand Prix Francji 1999. Już w następnym wyścigu Schumacher złamał nogę i okazało się, że to Irvine będzie walczył o mistrzostwo.

Sainz ma wielu oddanych fanów, którzy od lat czekają na jego pierwsze zwycięstwo. Odebranie mu szansy na nie dla dobra zespołu, nie tylko zantagonizowałoby kibiców Sainza, ale zdemotywowałoby samego zawodnika, którego waleczność i oddanie jest atutem Ferrari. Dlatego bezpośrednie polecenie zespołowe, jest na tym etapie raczej wykluczone, zwłaszcza, jeśli chodziłoby o oddanie zwycięstwa. Ale czy to oznacza, że Sainz może być spokojny, co do tego, że będzie miał nadal równy status z Leclerkiem?

Czy Sainz naprawdę może liczyć na równe traktowanie?

Ferrari więc najprawdopodobniej nie zredukuje Sainza do roli numeru dwa, ale to nie koniecznie będzie oznaczało, że Leclerc nie będzie faworyzowany. Sytuacja, w której kierowcy mają teoretycznie równy status, ale tylko jeden walczy o mistrzostwo, jest doskonale znana z historii F1, także z ostatnich sezonów. W takiej sytuacji był w Mercedesie Valtteri Bottas. Teoretycznie przystępował do każdego sezonu z celem walki o mistrzostwo, ale praktycznie nigdy miał na to realnej szansy. Debata o tym czy zaważył o tym jedynie brak umiejętności w porównaniu z Hamiltonem, czy też fakt, że w Mercedesie przestano po prostu w niego wierzyć, będzie na zawsze przedmiotem debaty kibiców. W końcu słowa „Valtteri, It’s James” już stały się memem.

Trzeba jednak przyznać, że Toto Wolff dbał bardzo o to, by Bottas czuł wsparcie teamu. W sezonie 2017 na Węgrzech, mimo że Valtteri nie liczył się już w walce o tytuł, Hamiltonowi polecono oddać mu miejsce pod koniec wyścigu. Niki Lauda wtedy nie popierał tej decyzji. W Ferrari zapewne postąpiono by inaczej. W tym samym sezonie Kimi Räikkönen prowadził w Monako, by, podejrzanie łatwo, oddać Vettelowi prowadzenie po pit stopach.

Jeszcze raz możemy przywołać przykład Davida Coultharda, który w mistrzowskich sezonach Hakkinena miał z nim teoretycznie równy status, ale po tym, jak oddał mu zwycięstwa w dwóch kolejnych wyścigach w Jerez i w Melbourne, jego pozycja w zespole uległa pogorszeniu, co miało przełożenie na wyniki. W obu przypadkach polecenia zespołowe teoretycznie nie wynikały z tego, że jest numerem dwa, ale jednak złe wrażenie pozostało. W F1 decydują detale. Dlatego tacy mistrzowie jak Fernando Alonso, kiedy konkurował z Hamiltonem w McLarenie czy Alain Prost, także w McLarenie podczas rywalizacji z Ayrtonem Senną, potrafili obsesyjnie szukać każdego śladu preferencyjnego traktowania drugiego zawodnika. A takich istotnych detali może być wiele. Preferencyjne strategie, pozycja na torze w kwalifikacjach, nowe części do samochodu. Właśnie nowa wersja przedniego skrzydła, którą Mark Webber musiał kiedyś oddać Sebastianowi Vettelowi, mimo że teoretycznie mieli równy status rozpoczęła kilkuletnie zmagania Marka Webbera o pozycję w zespole, którą w końcu spektakularnie przegrał. I takiej sytuacji Sainz powinien się obawiać jak najbardziej.

Pozycja Sainza w zespole będzie delikatnym tematem przez cały sezon i wyzwaniem dla kierownictwa Ferrari. Wszyscy zdają sobie sprawę, że w pewnym momencie Carlos będzie musiał zacząć pracować dla Leclerca. Ważne jednak, by sam kierowca miał poczucie, że nie jest do tego zmuszany, że na początku sezonu miał równe szanse, a w następnym sezonie znów będzie miał równy status. To właśnie udało się Toto Wolffowi utrzymać w Mercedesie, za czasów Valtteriego Bottasa, co zapewniało dobrą atmosferę w zespole. Teraz zadbać o to musi Ferrari, a nie będzie to łatwe. Zwłaszcza, że Sainz i jego fani nie mogą doczekać się pierwszego zwycięstwa.

 

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze