Sezon 2017 IndyCar Series rozpoczął się w niespodziewany sposób – żaden z pierwszych dwóch wyścigów nie padł bowiem łupem któregoś z kierowców ekip Rogera Penske, Chipa Ganassiego czy Michaela Andrettiego, co miało miejsce po raz pierwszy od 1999 roku.
Co być może nawet bardziej zaskakujące, prowadzenie w klasyfikacji generalnej niezmiennie od trzech wyścigów należy do Sébastiena Bourdais, który wrócił na czoło tabeli po raz pierwszy od czasu wywalczenia swojego czwartego tytułu mistrzowskiego w sezonie 2007.
Największe sukcesy Francuza przyszły w latach 2004-2007, kiedy to dominował w serii Champ Car z zespołem Newman/Haas Racing. Od tamtej pory niewiele pozostało jednak takie samo – Champ Car już nie istnieje (w 2008 roku połączyła się z IRL, tworząc IndyCar Series), Newman/Haas Racing zakończył swoją działalność, a sam Bourdais zniknął na trzy lata z wyścigów Indy, m.in. po to, by zaliczyć niezbyt udany epizod w Formule 1.
Bourdais wrócił do IndyCar w 2011 roku z zespołem Dale Coyne Racing, gdzie zaliczył 10 z 18 wyścigów, a jego najlepszym wynikiem były cztery szóste miejsca. Kiedy na kolejne dwa lata związał się on z zespołem Dragon Racing, pojawiły się pierwsze przejawy powrotu do formy – w sezonie 2013 aż trzykrotnie stanął bowiem na podium.
Dragon Racing wycofał się jednak z IndyCar, przez co Bourdais ponownie musiał szukać dla siebie nowej ekipy – tym razem padło na KVSH Racing, gdzie połączył siły z inżynierem Olivierem Boissonem. Ta kombinacja okazała się bardzo skuteczna i przyniosła cztery zwycięstwa na przestrzeni trzech lat – najbardziej imponującym było z pewnością Milwaukee 2015, kiedy to na pewnym etapie wyścigu Francuz zdublował całą stawkę.
KV Racing miało swoje przebłyski, lecz było niezdolne do utrzymywania równej formy przez cały sezon – najlepszym wynikiem na koniec roku było bowiem 10. miejsce w klasyfikacji generalnej. Coraz większe trudności z finansowaniem programu sprawiły również, że z końcem ubiegłego roku właściciele Jimmy Vasser i Kevin Kalkhoven „wyciągnęli wtyczkę”, likwidując ekipę zanim zdążyła się ona pogrążyć w długach.
Zniechęcony ciągłym szukaniem dla siebie miejsca, Bourdais tym razem chciał stabilności. Wybór Francuza zaskoczył jednak wszystkich – padło bowiem na zespół Coyne’a, który w przeszłości był znany z ogłaszania swojego składu na tydzień przed pierwszym wyścigiem, a niemal zawsze stanowili go młodzi i niedoświadczeni kierowcy, których głównym atutem było finansowanie swoich startów.
Tym razem było jednak inaczej – angaż Bourdais został potwierdzony jeszcze przed końcem roku, a chwilę później ogłoszono nazwisko jego partnera, którym został mistrz Indy Lights Ed Jones. To jednak nie koniec – widząc szansę na wyjście ze średniości, Coyne postanowił włożyć w zespół sporo własnych pieniędzy, zatrudniając Craiga Hampsona – inżyniera Bourdais w Newman/Haas i znanego z KVSH Boissona, a do tego zainwestował w program amortyzatorów.
Te działania przekonały Bourdais, że warto zaufać swojemu byłemu pracodawcy: „Nie wiem, jakie będą wyniki, ale mam spore nadzieje związane z tym, że stworzyliśmy zespół mądrych ludzi, dążących do wspólnego celu”
.
Pomimo sporych nadziei, rezultaty z pewnością przerosły wszelkie oczekiwania. Podczas inauguracyjnej rundy w Saint Petersburgu Bourdais musiał startować z końca stawki, lecz systematycznie piął się w jej górę, a następnie skorzystał z genialnej strategii Coyne'a, który ściągnął swojego kierowcę do boksu tuż przed wyjazdem samochodu bezpieczeństwa, dając mu drugie miejsce w momencie restartu, jedynie za mistrzem serii Simonem Pagenaud. Kierowca Team Penske nie stanowił jednak żadnej przeszkody dla Bourdais, który wyprzedził go i zostawił w tyle, w drodze po swoje pierwsze zwycięstwo w sezonie. Co więcej, Francuz powrócił na prowadzenie klasyfikacji generalnej po raz pierwszy od 2007 roku.
O tym, jak wiele znaczyło to dla kierowcy z Le Mans może świadczyć tylko to, że popłakał się on na mecie: „Zjednoczyliśmy się i mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze wiele takich dni. Brak mi słów… zawaliłem kwalifikacje, ale obróciliśmy to we wspaniały rezultat”
.
Po tym wyścigu wielu zadawało sobie pytanie, czy Bourdais rzeczywiście może walczyć o swoje piąte mistrzostwo. Na odpowiedź trzeba było jednak czekać aż cztery tygodnie, do drugiej rundy sezonu w Long Beach.
Bourdais zakwalifikował się w połowie stawki i już na początku wyścigu musiał zjechać do boksów na wymianę tylnego skrzydła, uszkodzone przez urwany kawałek jednego z aut uczestniczących w innej kolizji. Francuz ponownie musiał zaprezentować popis przebijania się przez stawkę – już na 21. okrążeniu awansował do pierwszej piątki, a później skorzystał na problemach rywali i zakończył rywalizację na drugim miejscu, nie dając najmniejszych szans na atak Josefowi Newgardenowi i przegrywając tylko z Jamesem Hinchcliffem.
„Jesteśmy małym zespołem, który próbuje stworzyć coś dużego. Obyśmy mogli powtarzać takie wyniki i jak najczęściej przeszkadzać dużym ekipom”
– mówił po wyścigu Bourdais, którego przewaga w klasyfikacji urosła do 19 punktów.
Na pierwsze prawdziwe trudności Bourdais napotkał w Alabamie. Choć na torze Barber Motorsports Park odbywały się przedsezonowe testy, zespół nie mógł trafić z ustawieniami samochodu, przez co Francuz zakwalifikował się na 12. pozycji – lepiej niż oczekiwano.
Honda z nr 18 była jednak odmieniona w trakcie wyścigu – Bourdais mógł znów walczyć z rywalami jak równy z równym i choć przebił się jedynie na ósmą lokatę, zachował prowadzenie w klasyfikacji i miał powody do zadowolenia.
„Nie mieliśmy najlepszego weekendu. Nasze osiągi były średnie i byłem niezadowolony z samochodu, ale ósme miejsce w takich okolicznościach to dobry wynik. Myślę, że zrozumieliśmy kilka ustawień samochodu, co powinno nam pomóc wydobyć z niego więcej w dalszej części sezonu. Nie jestem pewien, czy wiemy już wszystko, ale poczyniliśmy duży krok do przodu”
.
Nikt chyba nie oczekiwał, że po trzech wyścigach sezonu liderem IndyCar Series nie będzie żaden kierowca „wielkiej trójki” zespołów, a wracający do formy Bourdais. Czy jednak umieszczanie go w gronie pretendentów do tytułu jest właściwe? Chciałoby się tak rzecz, lecz przynajmniej dwie kwestie poddają w wątpliwość takie założenie.
Cofając się do 2013 roku znajdziemy podobną sytuację – wtedy liderem klasyfikacji po czterech wyścigach był Takuma Sato, jeżdżący dla A.J. Foyt Enterprises. Wraz z kolejnymi rundami większe zespoły zaczęły jednak coraz lepiej wykorzystywać swoje zasoby, przez co Japończyk został całkowicie zmiażdżony i zajął dopiero 17. miejsce w klasyfikacji końcowej.
Dużą niewiadomą jest też forma Bourdais na owalach, których w tegorocznym kalendarzu jest aż sześć. Jedyne zwycięstwa Francuza na tego typu obiektach przyszły w przeszłości w Las Vegas i Milwaukee, które nie są już częścią serii. Podwójnie punktowany jest natomiast wyścig Indianapolis 500, którego Francuz ani razu nie ukończył w pierwszej piątce.
Niezależnie jednak od losów tego sezonu, Bourdais z czterema tytułami i 36 zwycięstwami pozostaje jedną z legend wyścigów Indy. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nie jest szczęśliwy w związku z tym, że Francuz powrócił do formy, a sukcesy zaczął odnosić zespół dotychczas z nimi niekojarzony. Warto sobie przy tym dopowiedzieć jeszcze jedną rzecz – nawet jeśli w tym sezonie miałoby się nie udać, nie będzie to ostatnia szansa…
Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.